-- Leo's gemini proxy

-- Connecting to magicznylas.pl:1965...

-- Connected

-- Sending request

-- Meta line: 20 text/gemini;lang=pl-PL

↩ [home]



kiedyś...


I GEMnO Rudawska Wyrypa – cz.2


Już tak w życiu bywa, że wszystko, co piękne szybko się kończy. Równowaga musi być zachowana: po dobrym następuje złe, po zimnym przychodzi ciepłe, długie zastępuje krótkie, smutek – radość etc. Po szaleńczej gonitwie w dół do PK umieszczonego przy ruinach ulatuje ze mnie powietrze. Dzięki adrenalinie wywołanej pojawiającym się za nami ogonem, z rozpędu docieram pod punkt. Wpadam w lekką panikę, przez co nie mogę zlokalizować tego cholernego lampionu. Tutaj na wysokości zadania staje Marcin. Na zimno analizuje mapkę dołączoną do opisu PK. Okazuje się, że jesteśmy nie przy tej powierzchni leśnej. Dwieście metrów dalej podbijamy karty.


I jest kryzys. Na dobre. Ledwo przebieram nogami. Staram się biec, ale trucht przeplatany marszem, to wszystko, na co mnie w tej chwili stać. Przed nami wieś. Marcin zaproponował, że może znajdziemy sklep i podładujemy baterię dużą dawką coli. Przystaję na to. Pamiętam jak na Izerskiej kilka łyków coli, przywróciło mnie do żywych.


Z tymi kryzysami u mnie jest tak, że szybko przychodzą i zazwyczaj szybko odchodzą. Fakt, że bywają te uporczywe, z którymi muszę walczyć przez godzinę i więcej, jednak po jakimś czasie ustępują. Kryzys pojawia się nagle. Jest moc, dwa kroki, jest odcięcie. Ten dzisiejszy wchodzi długo. Przed ostatecznym odpadnięciem pojawia się delikatne, krótkotrwałe preludium, jak wstrząsy wtórne przed trzęsieniem ziemi. Czuję, jakbym ciągnął za sobą wóz pełen węgla.


Konstruktor trasy zadbał o wszystko: odpowiednią trudność, słuszną deniwelację, atrakcyjność. Na naszej drodze pojawiają się, co rusz to nowe, ciekawe i warte zwiedzenia miejsca. Dobiegamy do Kolorowych Jeziorek. Wzbudzamy niemałą sensację, gdy szybko wspinamy się mijając tłumy turystów. Dochodzą do nas ciche komentarze: „jacy ubłoceni”, „skarbie popatrz, jacy dziwni”, „dokąd oni tak biegną, to jakieś zawody?”. Przyznam się do czegoś: pomimo tego, że czasami mają mnie za świra, ja czuję się jak bohater. Bywa, że czuję się lepszy od nich, ale bez arogancji – tak po prostu.


Mija kolejna godzina, a my niestrudzenie napieramy. Przed nami kamieniołom i usytuowany obok niego PK. Ale zanim dotrzemy do biało-czerwonego lampionu, musimy pokonać długie podejście. W bukłaku ubywa płynu, słońce grzeje niemiłosiernie, podejście daje w kość, a ja mimo wytężonego wysiłku odzyskuję siły. Kryzys nie wytrzymuje podejścia i zostaje gdzieś za mną, na zboczu. Z kroku na krok odzyskuję rytm, natomiast Maniek sprężystym krokiem wspina się tuż przede mną. Wracam do gry.


Podbijamy kolejne punkty, zaliczamy małą wpadziochę, która kosztuje nas kilkanaście minut straty. Zmęczenie robi swoje, nie potrafię znaleźć odpowiedniego odniesienia, punktu ataku, aby zlokalizować i zgarnąć PK. Maniek czesze okolice, obawia się, że zostawiliśmy PK za sobą. Teren jest średnio przebieżny w dodatku to zbocze. Schodzę powoli w dół i próbuję odnaleźć lampion. Nagle dostaję olśnienia. Przecież na mapce jest droga! Zaczyna się przy PK i ciągnie równolegle do tej, która biegnie po lewej stronie do kierunku marszu. Na świeżo dostrzegłbym ten szczegół od razu, ale kilka godzin na trasie męczy, w efekcie czego, w kryzysowej sytuacji, z trudem koncentruję się na mapie. Jest lampion i jest ulga.


Parkowa Góra, długi przelot, następny PK. Marcin wyraźnie traci swoją sprężystość. Biegnie skupiony z zaciśniętymi ustami. Czyżby przeżywał kryzys? Następuje inwersja. Im bardziej Marcin słabnie, ja zyskuję na mocy. Myśl o jego kryzysie dodaje mi skrzydeł, tak jakbym karmił się jego chwilową słabością. Nie mogę pojąć tego stanu, biegniemy razem, nijako w jednym teamie, a mnie nakręca jego tymczasowa niedyspozycja. Dodatkowo, na horyzoncie pojawia się konkurencja. W głowie huczy syrena alarmowa, uruchamia się instrukcja: ścigać się, ścigać!


Z trudem opanowuję się, aby nie wyrwać do przodu. Biegniemy razem i razem dotrzemy do mety. Nie mam zamiaru zostawiać Marcina w tyle. Dopadamy niegdysiejszy ogon przy ostatnim punkcie, podbijamy kartę i puszczamy konkurenta przodem. Nie chcę już się ścigać, wiem, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty, przetrwaliśmy ostrą selekcję, która wyeliminowała niejednego mocnego zawodnika i teraz możemy na luzie pokonać ostatnie metry do mety.


Jakiś czas później spokojnie wbiegamy do bazy zawodów. Czuję zadowolenie i spełnienie. To był świetny bieg, świetne zawody i miałem prześwietne towarzystwo pod postacią Mańka. Jeśli miałbym kiedykolwiek startować w zawodach drużynowych, to chciałbym, aby w teamie był właśnie Marcin. Niezły z niego fighter, który łatwo nie odpuszcza. Cieszę się, że jego debiut przypadł na Rudawską Wyrypę, która okazała się imprezą niebanalną, zróżnicowaną i na tyle hardcorową, aby Maniek w pełni poczuł smak InO.



[076/100]

-- Response ended

-- Page fetched on Thu May 9 21:37:15 2024