-- Leo's gemini proxy

-- Connecting to magicznylas.pl:1965...

-- Connected

-- Sending request

-- Meta line: 20 text/gemini;lang=pl-PL

↩ [home]



kiedyś...



43 Harpagan – czyli debiucik, czyli setka na orientację


Oszołomiony zapachami kwitnącego kwiecia przebiegam kolejny kilometr, prowadzony leśnym duktem Magicznego Lasu. Dookoła eksplozja zieleni, tej pierwszej, wiosennej i najbardziej soczystej. Kojącej nadszarpnięte nerwy, jak kompres, przynoszącej ulgę zmęczonym oczom. Ptaki prowadzą koncert, owady tańczą w wielkich rojach do tej muzyki. Słońce jest nisko, tuż nad linią lasu, oświetla skraj polany pomarańczowym promieniem. Luna, wesoło machając kudłatym ogonem, biegnie przodem. Nie spieszę się, nie zerkam na ekran Garmina, nie interesuje mnie zakres, tempo, czas… Niech to idealne sobotnie popołudnie trwa!


Przeszedłem do marszu, zbieram siły, zagryzam baton orzechowy, małymi łykami popijam napój izotoniczny. Właśnie kończy się ósma godzina rajdu. Nad Borami Tucholskimi wschodzi słońce. Obok mnie maszeruje Daniel. Przed nami PK 10, a za nami 65 km drogi. Nie czuję zmęczenia, drobne kryzysy pojawiają się i znikają. Wiem, że przede mną najtrudniejszy etap i muszę być przygotowany na każdą ewentualność. Nie dopuszczam myśli o porażce, skupiam się na tym, co teraz jest, na mapie, na optymalnym wariancie, na tym, aby ogrzać dłonie, bo zmokłem i zmarzłem, a palce zesztywniały z zimna. Jestem ostrożny, analizuję każdy ruch, nie pozwalam sytuacji wymknąć się spod kontroli, bo chcę dotrwać do końca… Chcę dotrzeć do mety!


Kalkuluję, jeśli okoliczności pozwolą, dotrzemy do mety z czasem 14 godzin. Łydka podaje, nic nie boli, nawigacja nie sprawia mi trudności. Mapa czasami nie gra, ale nie stanowi to problemu. Poruszamy się optymalnym wariantem, a pokonany dystans pokrywa się z dystansem podanym przez konstruktora trasy. Daniel równie optymistycznie zakłada, że uda nam się zmieścić w założonym czasie. Korci mnie, aby skracać i biec na azymut, stawiam jednak na przebieżność, czyli najkrótszy wariant biegnący po leśnych duktach i przecinkach.


Jedenasta godzina rajdu. Najdalej, na północ, wysunięty PK 12 podbity. Za nami 75 km, a przed nami zbliżająca się, kilometr po kilometrze, meta. Kryzys w pełni, liczę na to, że skończy się równie nagle, jak się rozpoczął. Zmuszam się do biegu, ale nogi mam jak z ołowiu. Pojawiły się te głupie myśli z rodziny „nie mam siły, nie dam rady, zaraz umrę, chyba odpuszczę”. W ramach walki z kryzysem i czarnowidztwem staram się skupić na pozytywach, zaczynam niewinnie: „Marcin nie łam się, jeszcze tylko dwadzieścia parę kilometrów, bułeczka z masełkiem, przecież dasz radę”, następnie staram się logicznie wytłumaczyć, że: „Maniuś, jesteś zmęczony, a to normalna reakcja organizmu, i ty się dajesz na coś takiego nabrać, weź się w garść i przestań mazać”. Potem serwuję sobie delikatny opiernicz, dzięki czemu na jakiś czas wraca równowaga. Zaczynam nieudolnie truchtać, a wraz ze mną Daniel oraz Kamil, który dołączył do nas w połowie drogi pomiędzy PK 10 a PK 11.


Często daję się ponieść. Jestem uzależniony od ponoszenia się. Ponoszenie się jest moją odskocznią od usystematyzowanego treningu. Podczas ponoszenia się, wyłączam Garniaka, bo włączony szybko potrafi sprowadzić na ziemię, wystarczy jedno spojrzenie, a nie o to w ponoszeniu się chodzi. Podczas ponoszenia się, należy czuć wolność, wpadać we flow, albo głośno śpiewać. Można też recytować wiersze, albo układać w głowie mega plany na przyszłość. Cokolwiek, ale należy poczuć luz. Podczas ponoszenia się, biegam intuicyjnie: szybko wbiegam na pagórek, powoli przebiegam przez porośnięty wysokimi modrzewiami las, schylony przedzieram się przez młodniak. Najbardziej lubię dać się ponieść nad brzeg jeziora, albo przemykać pomiędzy granicami kultur. Przebiec przez łąkę, albo niezaorane pole. Bywa jednak tak, że gdy dam się za daleko ponieść, powrót do rzeczywistości, i do domu, bywa bolesny. A przecież umiar podczas ponoszenia się nie jest wskazany.


PK 13. Dogania nas trzyosobowy tramwaj. Jest w nim Edek, jest Staszek. Podbijamy PK i ruszamy dalej. Jestem zmęczony jak cholera i w dodatku kryzys powrócił. Marzenie o czternastu godzinach włożyłem między bajki. Teraz nastawiam się na przeżycie. Nie w głowie mi ściganie, chcę tylko dotrzeć do mety i zakończyć tę nierówną walkę, ja kontra słaba psycha. Ciągnę się z tyłu, staram dotrzymać kroku grupie. Gdy biegną, też biegnę, gdy maszerują, przechodzę do marszu i ja. To taka gra, coś jak „złap zająca”, podczas startu w maratonie. Przyznam, że mi to pomaga.


Dobiegamy do kanału Wdy. Przebiegamy przez pierwszy most, biegniemy w stronę następnego… Zaraz, zaraz gdzie jest drugi most?! Okazuje się, że most, widniejący na mapie w rzeczywistości dawno temu został zdemontowany. Nie, nie mam siły na przeprawę wpław. Jestem nadal zmarznięty po nocnych ulewach. Moja odporność na zimno spadła. Od czasu, kiedy tydzień przed startem w Harpaganie wybrałem się na dwustukilometrową przejażdżkę rowerem, podczas której zmokłem i zmarzłem tak mocno, że niemal dostałem hipotermii, nie potrafię uporać się z zimnem. Rezygnuję z przeprawy, wolę nadłożyć trzy kilometry do najbliższego mostu. Wiem, że po zimnej kąpieli nie pozbieram się i to będzie koniec napierania. Zazwyczaj tak łatwo nie rezygnuję, jednak nie tym razem. To moja pierwsza setka na orientację i chce ją ukończyć, nawet kosztem straty trzydziestu kilku minut.


Edek i Kamil przeprawiają się wpław, a reszta grupy biegnie dalej.


Piętnaście minut temu podbiłem ostatni PK, Daniel z resztą grupy pobiegł przodem. Jestem zły, cholernie zły. Nie mogę uporać się z gnębiącym mnie kryzysem. Nie mam czarnych myśli, nic z tych rzeczy, nie potrafię zmusić się do ostatniego wysiłku. Człapię przed siebie, chcę pobiec, lecz za nic nie mogę oderwać nóg od ziemi. Czas upływa, panowie znikają za horyzontem. Zaczynam studiować mapę, do mety zostało tak niewiele, może trzy kilometry. Przypominam sobie, jak Grzesiek zaproponował wycieczkę rowerową z sakwami po Kaszubach, a ja tak bardzo chciałbym wrócić do Borów Tucholskich. Urzekły mnie tutejsze plenery. Ten zakątek Polski jest tak inny od mojego Magicznego Lasu. Meandrujące rzeki, niezliczona ilość jezior i te nazwy: Złe Mięso, Wdzydze, Wądoły, Pustki. Ach, odkrywać na nowo uroki Kociewia!


Podrywam się do biegu, niezbyt zgrabnego, wyglądam jak szczudlarz. Po kilkuset metrach nieudolnego truchtu udaje mi się rozruszać zastałe mięśnie. Przyspieszam. Ostatnie kilometry kurczą się błyskawicznie. Przeskakuję tory, przebiegam przez las i wbiegam do Czarnej Wody. Nie patrzę na mapę. Przede mną trzech starszych jegomości raczy się czymś mocniejszym, pytam o drogę do szkoły, okazuje się, że biegnę w dobrym kierunku. Dobiegam do asfaltu, przede mną most, a za mostem Daniel i Piotrek ze Staszkiem. Chwilę potem wpadamy do bazy zawodów, okazuje się, ze ostatni PK stoi na boisku szkolnym. Ostatni wysiłek i podbijam go po 15 godzinach 30 minutach i 59 sekundach napierania. Jako że system SportIdent nie uwzględnia miejsc ex aequo, ostatecznie załapuję się na 10 miejsce.


Minął tydzień od startu w 43 Harpaganie, a ja myślę już o kolejnym. No i ta wycieczka rowerowa po Kaszubach nie daje mi spokoju. Eh, jest wiosna, a to rozprasza…




[072/100]

-- Response ended

-- Page fetched on Fri May 10 00:19:52 2024