-- Leo's gemini proxy

-- Connecting to magicznylas.pl:1965...

-- Connected

-- Sending request

-- Meta line: 20 text/gemini;lang=pl-PL

↩ [home]



kiedyś...



MnO Szaga – wycof


Nie ukończyłem zawodów. Wycofałem się. Pierwszy raz złamałem swoją żelazną zasadę: „nigdy, nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj”. Pierwszy raz nie dotarłem do mety. Zawsze byłem przekonany, że mi się to nie przydarzy, że jestem na tyle twardy i dobrze przygotowany i nic mnie na trasie zawodów nie zaskoczy. Nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli o rezygnacji (ukończyłem Katorżnika ze skręconą nogą w kolanie) i mimo bólu, odwodnienia, czy olbrzymiego wyczerpania, parłem przed siebie, ku mecie. Ale nie tym razem. Wiecie: nigdy nie mów nigdy.


Był taki piękny dzień, idealny do biegania. Bezwietrzny, prognozy mówiły o braku opadów, temperatura była optymalna. Byłem wypoczęty – toż to połowa mojego urlopu – wyspany, odpowiednio nawodniony i dokarmiony. Czułem moc, góry mogłem przenosić i dęby z korzeniami wyrywać. Nic nie zapowiadało, że posypię się po drodze.


Wystartowaliśmy z rynku w Trzcielu. Eskortowani przez wóz policyjny zostaliśmy „odprowadzenie” do rogatek miasta. Biegłem wspólnie z Kamilem i Michałem. Tempo mieliśmy niezgorsze i wystrzeliliśmy do przodu, biegnąc za oddalająca się trójką – wybaczcie – cyborgów. Nawigacja nie sprawiała trudności, a wielowariantowość trasy, to jest to, co tygrysy lubią najbardziej- znaczy, nudy nie będzie. Noc była piękna, mógłbym tak biec w nieskończoność. Jednak podczas pokonywania przelotu pomiędzy PK3, a PK4, wbiegliśmy w trudno przebieżny teren: krzaczory, zagajnik, masa podstępnych dziur w ziemi. Właśnie podczas pokonywania tego odcinka zaczęło mi coś nie grać. Pojawił się delikatny dyskomfort, lekkie strzykanie w lewym kolanie. Od PK4, gdzie dopadła nas konkurencja, biegliśmy granicą lasu ciągnącą się wzdłuż autostrady. Tam wbiegłem na asfaltową drogę techniczną. Podczas pokonywania tego odcinka, dyskomfort zamienił się w dokuczające kłucie. Cholernie irytujące. Zwolniłem. Koledzy pobiegli przodem, a ja zmagałem się z ogarniająca mnie złością.


Potem wszystko działo się błyskawicznie. PK5 podbiłem wspólnie z Michałem. Następnie oznajmiłem mu, aby biegł przodem, bo ja muszę zwolnić. Ból stał się nie do zniesienia. Nie był jednak ciągły. Miałem nadzieję, że gdy dam kolanu odpocząć w marszu, ustanie. Jednocześnie toczyłem walkę z sobą. Pokonałem ponad 30 km i szykowałem się na długie zmaganie z bólem. Jednak ten narastał, a ja zacząłem przekonywać się do wycofu. To trudna decyzja jak się jest w trakcie zawodów. Rezygnacja kilka godzin przed startem nie ma smaku porażki. W tym wypadku sponiewierane ego nie daje żyć.


Trochę czasu zajęło mi znalezienie rozsądnego wyjaśnienia sobie, że nie należy napieprzać 70 km z kontuzją. Że tym razem, to może skończyć się źle, bardzo źle. Próbowałem wywołać uczucie znudzenia, tego, że już mi się nie chce. – W międzyczasie podbiłem PK6 i ponownie spotkałem się z Michałem. – Potem stwierdziłem, że zrobię pierwszą pętlę, bo głupio tak kończyć w 1/3. Dopiero gdy zacząłem myśleć perspektywicznie i uświadomiłem sobie, że przez nadmierną ambicję mogę zaprzepaścić kolejne starty, wszak Szaga nie jest imprezą o wysokim priorytecie, odpuściłem. Odpuściłem bez bólu. Przychodzi taki czas, że należy odpuścić – choć serce podpowiada coś innego – i dać za wygraną. Przegrałem jedynie bitwę…


Dziwne uczucie, obce. Doświadczyłem porażki totalnej, ale czy czuję się przegranym? Raczej nie. Podjąłem właściwą decyzję. Zwyciężył rozsądek nad nadmierną ambicją, a po czasie pojawiło się zadowolenie.




[070/100]

-- Response ended

-- Page fetched on Fri May 10 02:35:57 2024