-- Leo's gemini proxy

-- Connecting to magicznylas.pl:1965...

-- Connected

-- Sending request

-- Meta line: 20 text/gemini;lang=pl-PL

↩ [home]



kiedyś...  (2011 rok)



Maniacka 10 – z wiatrem i pod wiatr


Ochłonąłem. Od startu w Maniackiej Dziesiątce minęły dwa dni. Przyszedł, więc czas na spisanie wrażeń, na krótkie podsumowanie, zimną analizę. Powinienem ten wpis zacząć od słów: „jest radość”, bo udało mi się zrealizować przedstartowe założenia. Pobiegłem poniżej 43 minut, czas netto wyniósł 00:42:49. Nastąpiło spełnienie oczekiwań, spełnienie totalne.


Potrafię określić realne oczekiwania i je zrealizować. Ze startu na start przychodzi mi to coraz łatwiej. Kolejne starty, natomiast określają stopień wytrenowania. To jest taki drogowskaz na drodze samodoskonalenia, bo tak chyba mogę określić fakt trenowania i uczestniczenia w imprezach biegowych oraz chęci bycia coraz lepszym.


Mimo odczuwanej wielkiej dumny z siebie chcę sobie utrzeć nosa. Przypomnieć, że mimo udanego debiutu na dystansie 10 km popełniłem kilka błędów, na które teraz mogę przymknąć oko, ale które w przyszłości mogą okazać się niewybaczalne i zniweczyć kilkumiesięczny okres przygotowań. Nie chcę wyjść na osobnika nieczerpiącego zadowolenia z treningów i startów, katującego się ciągłymi wygórowanymi wymaganiami, podnoszącego zbyt wysoko poprzeczkę. O, nie! Właśnie z dbałości o dobre samopoczucie i radość (w przyszłości) uwzględnić muszę pewne niepożądane zachowania i zweryfikować, wyeliminować póki czas.


Za mocno!


Na linię startu dotarłem po „wspólnej” rozgrzewce (bardzo minimalistycznej) z Grześkiem. Obaj biegniemy w jednym teamie Natural Born Runners zgoła odmiennymi założeniami. Grzesiek pragnie złamać 40, a ja 43 minuty. Generalnie, nie mam odniesienia, to mój debiut na takim dystansie, oprócz kilku testów, nie posiadłem większego doświadczenia w tak „krótkich” biegach.


Jest wystrzał! Wystartowaliśmy. Ustawiłem się w miarę blisko linii startu, ale nie tak, blisko, aby być przeszkodą dla biegnących szybciej. Ruszyłem wolno, przede mną tłum, z boku są ustawione barierki, nie ma jak uciec. Po przekroczeniu linii startu zrobił się prześwit, wybiegłem z lewej strony, tuż przy pachołkach. Staram się złapać właściwe tempo. Mimo tego, że przed startem czułem się ociężale, biegnie mi się lekko. Od ostatniego testu przytyłem ponad 5 kg tak więc mam, co dźwigać. Ten chwilowy wzrost wagi spowodowały eksperymenty dietetyczne, które w konsekwencji dały odmienny efekt niż spodziewany.


Biegnę spokojnie. Nagle w tłumie, tuż przede mną dostrzegam koszulkę NBR, to Grzesiek. No i ponosi mnie. Przyspieszam. To zdradliwe uczucie lekkości i myśl: będę trzymać się tuż za Grześkiem, ile to możliwe. Mijam pierwszy kilometr – 4:01/km. Tłum, a ja wraz z nim zbiegamy z górki nad Maltę. Widzę wciąż plecy Grześka. Zza chmur wyłania się słońce. Mijam drugi kilometr – 4:07/km. Zaczynam się gotować. Za mocne tempo i te słońce powodują to, że w ostatniej chwili włącza mi się bezpiecznik. Zwalniam do właściwego tempa. Konsekwencją tej niepotrzebnej szarży jest zbyt szybkie zmęczenie, problem z koncentracją i utrzymaniem właściwej szybkości biegu.


Podbieg!


Staram się odpocząć w biegu. Usilnie próbuję wskoczyć na wyższy poziom koncentracji. Słyszę za plecami głośne sapanie. Ktoś za mną właśnie się wypala i biegnie na rezerwie. Tracę kontakt z otoczeniem, za chwilę wracam, wyrywany brutalnie ze stanu flow. Załapuję tępo. Biegnę, kontrolnie zerkając, co jakiś czas na wskazania Garmina. Jest dobrze, jest stała, jest wyrównany oddech, jest… podbieg!


Tego się nie spodziewałem. Gdzieś po drodze usłyszałem urywki rozmowy, której tematem był podbieg. Ale umknęło mi to na kolejnym kilometrze. Biorę górkę z rozpędu, mocno przebieram nogami, aby nie stracić „stałej”. Czuję, że po raz drugi się gotuję, że jestem „pod kreską”. Zabrakło mocy, którą nadmiernie wykorzystałem na pierwszych dwóch kilometrach. Chwilę po tym, gdy udało mi się opanować oddech, po kilkuset metrach, następny podbieg. Dłuższy, ale łagodniejszy. Obnażył zaniedbywane treningi siły biegowej.


Za szybko!


Okrążam Maltę. Wychodzę na „prostą”. Udaje mi się załapać i utrzymać „stałą”. Czuję metę – jeszcze niecałe cztery kilometry. Mentalnie szykuję się do przyspieszenia. W pewnym momencie orientuję się, że biegnie obok mnie Kuba, „poznany” tuż przed startem. Równamy i przez jakiś czas biegniemy ramię w ramię. Dobiegamy do siódmego kilometra i w tym momencie zaczynam przyspieszać. Nie jest to finisz, jeszcze nie.


Mijam tabliczkę: 8 km, cztery minuty z hakiem później kolejną z napisem: 9 km. Zbieram się do finiszu. I nagle okaże się, że szybciej nie mogę biec! Zacząłem zbyt szybko i zabrakło mocy na końcówce. Widzę w oddali metę. Nadal próbuję wycisnąć z mięśni więcej mocy. Do ostatniego wysiłku motywuje mnie podświadomie widok tablicy wyświetlającej uciekający czas. Wyrywam do przodu tuż przed metą.


Podsumowując:


start w Maniackiej Dziesiątce uważam za bardzo udany. Poprawiłem swój wynik w biegu na 10 km – osiągnięty podczas biegów testowych – o półtorej minuty. Był także bardzo pouczający. Mogłem poznać smak startu na takim dystansie oraz poznać wady w taktyce, którą dość nieudolnie obrałem. Odkryłem coś jeszcze: dał mi więcej satysfakcji niż najlepszy start w maratonie…


[048/100]

-- Response ended

-- Page fetched on Mon May 20 18:02:41 2024