-- Leo's gemini proxy

-- Connecting to magicznylas.pl:1965...

-- Connected

-- Sending request

-- Meta line: 20 text/gemini;lang=pl-PL

↩ [home]



kiedyś...  (2010 rok)


Europamarathon Görlitz-Zgorzelec 2010


Start w maratonie, w dwa tygodnie po pokonaniu ponad 120 km trasy, to czyste szaleństwo. Niezregenerowany, niezagojony, pomyślałem: niech tak będzie! Sprawdzę się. Zrobię absolutny test organizmu. Jakie dostałem lanie, jak bolało!


Do Görlitz przyjechaliśmy w trójkę: Ja, Piotrek i Jacek. Każdy startuje z własnych powodów, z jakże odmiennymi założeniami. Piotrek startuje w halfie, to jego debiut. Jacek uwielbia startować, takie hobby, bardzo wciągające. Ja, właśnie, co ja tutaj robię? Przecież powinienem kontynuować trening regeneracyjny. Doprowadzić się do używalności startowej. Zamierzeń, oprócz ukończenia tego maratonu, nie mam żadnych. Nie porywam się na bicie życiówki. Przecież moją formę szlag trafił; nie było czasu, aby uczciwie popracować, aby jako tako odbudować, choć jej część. W zamian plan był prosty, alternatywa, ten rok jest rokiem ultra. Biegam setki, realizuję marszobiegowe projekty etc.

Więc o co chodzi?

Chodzi o to, że znalazła się okazja, a ja podświadomie z niej skorzystałem. Nie zastanawiałem się nawet nad konsekwencjami. Po jakimś czasie od rejestracji przyszła chwila zastanowienia. Ale aby nie psuć sobie klimatu, aby nie dać się odwieść od startu, odrzuciłem ją w ciemny kąt świadomości.


Jestem na starcie. Za moment wystrzał. Jest ciepło, upalnie, wiatr uderza gorącym podmuchem. Nie czuję zdenerwowania.

Jest wystrzał. Powoli ruszamy przed siebie, ku mecie. Pierwszy raz nie startuje samotnie, biegnę z Jackiem. Narzucamy mocne, jak dla nas, tempo. Biegniemy ulicami Görlitz, przekraczamy granicę państwa, wbiegamy do Zgorzelca. Na chodnikach kibicujący mieszkańcy miasta. Wspaniała atmosfera. Mijamy 5 km, żar leje się z nieba, cienia jak na lekarstwo, robi się ciekawie. Do tego cały czas „czuję” żel zarzucony na 15 minut przed startem. Wybiegamy ze Zgorzelca.


Maraton jest bardzo kameralny, wystartowała nas coś ponad setka. Biegną Niemcy, Polacy, Czesi. Zastanawia mnie rekord trasy, tylko 2:33:14 – niezbyt imponujący. Potem na własnej skórze miałem przekonać się, dlaczego taki wynik, a nie inny.

Tymczasem mijamy 10 km. Jacek nadaje tempo, proszę go, aby zwolnił, nie ma co katować się na samym początku. Jeszcze na to nie zwróciłem uwagi, ale mijając 10 km, po zawrocie, kończy się podbieg. Zbiegamy więc w stronę miasta. Nagle coś zaczyna się dziać niedobrego, tracę siły. Delikatnie zwalniam, Jacek biegnie przodem. Co jest kurwa? Gdzie mój power? Biegnę za Jackiem do 15 km, potem następuje wielkie JEB! – to ściana. Rozbijam się o nią, o mało nie padam na kolana. Nigdy nie doświadczyłem takiego kryzysu. Ledwo się zbieram, człapiąc przed siebie, staram się złapać regularny oddech. Tylko nie wpadać w panikę, tylko nie wpadać…


Przed 21 km widzę Jacka biegnącego pasem obok, (trasa zawraca ponownie) krzyczę coś do niego, odpowiada, że puchnie i chyba zacznie iść. Tutaj następuje przełom. Iść? Nie brałem tego pod uwagę. Ale czemu nie. Słabnie wola walki. Boli mnie coraz bardziej. Trzeszczą kolana, stopy płoną. Ze stopami mam problem od zakończenia biegu na Śnieżkę. Teraz tak mi spuchły, że buty, które mam o rozmiar większe, stały się cholernie ciasne. Muszę biec z podkurczonymi palcami. Bardzo niewygodna sprawa. Do tego słońce. Czuję, że opalenizna zaczyna zmieniać się w spaleniznę. Upał jest nie do zniesienia. Gorąco i zapach roztopionego asfaltu. Permanentna lampa i deficyt cienia.


Minąłem 25 km, ledwo powłóczę nogami, bieg w moim wykonaniu wygląda groteskowo. Czas zarzucić żelka. Łykam go zachłannie, jest ciepły i cholernie słodki. Przede mną punkt regeneracyjny. Zapijam żelka colą, potem wylewam dwa kubki wody na głowę i biegnę dalej. Przebiegam jakieś dwieście metrów i zaczyna się, żołądek wywraca mi się do góry nogami, flaki rosną, zwracam cholernego żelka. To gwóźdź do trumny. Odwadniam się. Słabnę z kilometra na kilometr.


Przy którymś tam „wodopoju” nawiązuję rozmowę z kolegą spod Wrocławia. Podkręcamy się wspólnie, aby odpocząć, po chwili z biegu przechodzimy do marszu. Zaczyna się kolejny podbieg. Trasa składa się z masy podbiegów, stromych zbiegów, i znowu podbiegów. Podbiegi pokonujemy marszem, gdy się kończą, staramy się truchtać. W głowie zaczyna kołatać myśl o rezygnacji. Nie dam rady, nie dam…


33 km. Człapię już sam, kolega spod Wrocławia pobiegł przodem. Nie mam już siły, walczę z bólem. Myśl o rezygnacji nie daje spokoju. Docieram do wodopoju. Dużo piję, jeszcze więcej wylewam na głowę. Nie poddaje się. Idę dalej.


Dogania mnie konkurencja. Trójka Niemców. Idą szybkim krokiem, pomagając sobie mocnymi wymachami ramion, jak w walkingu. Podłapuję ich metodę. Zaczynam się rozkręcać. Staram się myśleć tylko o mecie. Świat znika. W sumie po części to prawda jestem tak odwodniony, że robi mi się ciemno przed oczami. Jestem skoncentrowany na celu. Nic nie jest ważne. Jest tylko gra, między mną a pozostałym dystansem. Kto ją wygra? Tylko ja! Nie biorę pod uwagę innej możliwości! Dochodzę do Görlitz. Jest cień. Jest i 41 km. Meta przyciąga jak magnes. Ostatni wodopój. Ostatni kubek wody. Zbieram się do biegu. Odcięcie. Pamiętam już tylko finisz, ostatnie 195 metrów. Biegnę jak szalony, kibice biją brawo, jakiś facet podbiega i tuż przede mną robi zdjęcie. Zachowuję się jak wariat, wrzeszcząc wbiegam na metę. Koniec! 5:11

Jest Piotrek, jest Jacek. Paplam jak nawiedzony, przedstawicielka organizatora próbuje wręczyć mi pamiątkowy medal. Dostaję wodę. Nadal paplam, o trasie, o stopach, o odwodnieniu, o kolanach, że upał. Kurwa no przecież dobiegłem. Jeszcze nigdy tak długo nie biegłem maratonu. Chaos, chaos. I endorfiny buzujące we krwi.



[045/100]

-- Response ended

-- Page fetched on Mon May 20 19:09:56 2024