-- Leo's gemini proxy

-- Connecting to magicznylas.pl:1965...

-- Connected

-- Sending request

-- Meta line: 20 text/gemini;lang=pl-PL

↩ [home]



kiedyś...

Lenistwo, Szaga i kłopoty z jedzeniem


O jak mi się nie chce! Tak, mi-się-nie-chce!

Od ponad trzech tygodni, z premedytacją, obijam się. Unikam każdej formy aktywności. Postanowiłem dać się ponieść słodkiemu lenistwu: bo upał, bo lato, bo wakacje i urlop. A dziś, dziś mam wyjść pierwszy raz po tych dwudziestu kilku dniach nic nieróbstwa na trening i jakoś tak mi się nie chce. Łatwo wpaść w sidła lenistwa, najchętniej przeciągnąłbym roztrenowanie się aż do września, a potem rozpocząłbym plan treningowy (< 3h) pod wiosenny maraton.


Nie brakuje mi motywacji, motywuje mnie powiększająca się opona, po której klepię się z wyrzutami sumienia, mrucząc pod nosem: spasłeś się chłopie, spasłeś. Motywują mnie poczynania koleżanek i kolegów napieraczy, no i mam niemały apetyt na kolejną życiówkę.


Szaga, przy jednym z PK (foto. z archiwum organizatora)


Jednak, skoro dysponuję sporym zasobem dobrych chęci, zapału, jestem wypoczęty (potwierdzałem to na facebookowym profilu bloga), to w czym rzecz? Skąd moje przeogromne lenistwo, z którym nie mam ochoty walczyć? Na te pytania poszukam odpowiedzi po dzisiejszym treningu. Kto wie, może to kwestia rozruszania zastałych kości i przyzwyczajenia mózgownicy do wysiłku? Wieczorem, wieczorem będę się katować trudnymi pytaniami.


Pomimo tego, że w ogóle nie trenuję, nie przeszkodziło mi to wziąć udziału w Maratonie na Orientację Szaga, który był alternatywą dla startu na trasie K-B-L (100 km) podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich, na który to nie udało mi się dojechać. Szaga skończyła się dla mnie po pierwszej pętli, czyli na około 55 kilometrze. Nie ma się czym chwalić, bo to już drugi wycof podczas tej imprezy i oby to nie stało się tradycją. Co się stało, że odpuściłem? Na to pytanie odpowiem tak samo, jak Mańkowi:


> Zabrakło mi mocy. Na 30 km nie maiłem siły biec. Mięśnie cholernie bolały, bardzo bolały. Do tego nawigacja. Zapomniałem. Nie potrafię. Jestem słabiak. Nie podobało mi się. Głową byłem w Kotlinie Kłodzkiej, w górach. I jak tutaj się ścigać, kiedy ja chcę w góry, góry, góry.

> Początek pierwszej pętli to: brodzenie w wodzie, błocie, miliardy komarów, nawet fajnie. Od połowy: długie nudne przeloty, asfalt, polne drogi i sryliardy brzęczących bestii. Tutaj poległem. Psycha klękła. Byłem wściekły. Nie potrafiłem przekuć złości na motywację do działania. Frustracja rosła. A baza zawodów była daaaleko.


Nie będę się rozwodził (mam do dokończenia krótką relację z Szagi i nie mam ochoty jej kończyć), shit happens. W przyszłym roku się odkuję.


Czy wspominałem, że rośnie mi opona? Cholera, to straszne! Tak przypasowała mi wegańsko/wegetariańska dieta, że czasami nie potrafię się powstrzymać przed pochłanianiem dużych ilości wegańskich delicji. Ponoć to cudowna dieta, ale przy braku ruchu, nadmiar spożywanych węglowodanów (ach te pełnoziarniste naleśniki z czereśniową konfiturą, albo pieczone jabłka z gotowaną marchewką i mega fantastyczny pudding z kaszy jaglanej!) sukcesywnie zamienia się okalający mój pas ponton. Sami widzicie, że nie mam wyjścia i pomimo zajebiaszczego lenia muszę wyjść na trening. No przecież przyjemności jedzenia sobie nie odmówię, nie wspominając o tym, że właśnie jestem na diecie.


Nic to, czas ruszyć zad, póki nie obrośnie tłustym sadłem. A jak mi poszła walka z leniem, o tym już za dwa wpisy – mam nadzieję…



[038/100]

-- Response ended

-- Page fetched on Mon May 20 20:07:16 2024